Czy nie urodziłeś się lecz wstąpiłeś?
Znasz kogoś takiego?
Zjawisko to może wyjaśnić dlaczego ktoś kochany lub przyjaciel zmienił się radykalnie!
Mój mąż John stwierdził, że potrzebujemy odpoczynku i zorganizował tygodniowy pobyt w Gościńcu Pinetrees. Wyspa Lord Howe została zaludniona już w 1834 r. Pierwotny dom 'Pinetrees' zbudowano w 1884 r. i od tamtego czasu mieszkały tu rodziny Andrews-Nichols-Kirby. Gościniec prowadzą dwie młodsze siostry ze swoimi mężami. John i ja zaprzyjaźniliśmy się z jedną z nich, kiedy ich odwiedziliśmy i zostaliśmy zaproszeni do prywatnego domu, który posiadał przepiękny widok na Mount Lidgbird, mniejszą z dwóch wulkanicznych gór dominujących nad tą małą wyspą koralową.
To właśnie Pixie zasugerowała Johnowi, abyśmy spróbowali wspiąć się najpierw na Mt. Lidgbird w celu przygotowania się. Właściwie – jak się później okazało – mieliśmy przekonać się, czy jesteśmy w stanie stawić czoło wyczerpującej wspinaczce na Mt. Gower, gdyż to właśnie na nią John chciał pójść. Wydaje się nam, że tam jest całkiem inna roślinność – tropikalna i bardzo stara. Wyspa Lord Howe znajduje się na liście Obszarów Światowego Dziedzictwa.
Nie było sposobu, aby odwieść Johna od wspinaczki na górę; jest Koziorożcem, który jest znakiem urodzeniowym kozła! Nalegał, żebym poszła z nim. Ponieważ naszym celem miała być grota ‘Dom Kozła’, wyobrażałam sobie, że nie może znajdować sie zbyt wysoko na zboczu góry. Jakże się myliłam. Była ponad linią drzew w obszarze gołych skał i w miejscu trudnodostępnym, wręcz niebezpiecznym. (Wszyscy ludzie na Lord Howe byli typowymi pionierami ze skłonnością do znacznego zaniżania odległości.) ‘Wiedziałam’, że prowadzący mnie duch chciał, abym podjęła się wspinaczki z Johnem i że po wejściu na szczyt otrzymam wgląd w naszą duchową podróż.
Zaraz po wylądowaniu na lotnisku czuliśmy się jakoś ‘inaczej,’ w sposób trudny do wyrażenia. Podziwialiśmy piękno miejsca i zachwycaliśmy się swobodą i życzliwością wszystkich. Zauważyliśmy jednak jak bardzo miejscowi zdawali się wszystko zaniżać. Tak jak gdybyśmy przybyli z innego kraju, mimo że przecież byliśmy w Australii a miejscowi regularnie podróżowali na kontynent.
Źle nam się spało, chociaż łóżko było bardzo wygodne. Dla nas była to niecodzienna sytuacja, gdyż zwykle bardzo szybko przystosowujemy się do nowego otoczenia. Co to było? Już pierwszego dnia John zdecydował się, że oboje będziemy wspinać się.
Aby dotrzeć do Mt. Lidgbird trzeba było przejechać rowerem kilka kilometrów – "Kilka cali w górę," jak powiedzieli miejscowi. Ja bym powiedziała: "Dość stromo w górę." Potem spory spacer przez wybieg dla krów, przechodzenie przez kilka płotów i wreszcie początek wspinaczki przez wilgotną tropikalną roślinność u podstawy góry. Im dalej wchodziliśmy, tym stawało się stromiej.
Powiedziano nam, że w niektórych miejscach są schody, ale często spotykaliśmy liny służące do wciągania się wyżej albo liny i bardzo strome schody przypominające drabinę. Było coraz stromiej, tak że już nie była to wędrówka przez las, ale raczej półki skalne do pokonania a nawet jeszcze bardziej strome miejsca do przejścia, czasami z wspomnianymi linami. Niekiedy bardzo drżałam z wysiłku i zaczynałam płakać. Bałam się, że spadnę i narobię Johnowi kłopotów, bo będzie musiał sprowadzić pomoc. Ciągle dodawał mi otuchy i zachęcał do kontynuacji wspinaczki. „To już niedaleko” – mówił. (Skąd miał to wiedzieć? Nigdy wcześniej tu nie był.)
Więc szłam, bo i przewodni duch powiedział: „Otrzymasz nowy wgląd, gdy dojdziesz do szczytu.” Później John przyznał, że i jemu się odechciało, ale w żadnym wypadku nie zamierzał rezygnować.
Był piękny dzień i kiedy w końcu wydostaliśmy się poza linię drzew do miejsca, skąd mogliśmy widzieć całą koralową zatokę i drugą stronę wyspy, widok był cudowny. Było ciepło. Postanowiłam usiąść w miejscu, gdzie akurat byłam, na bardzo wąskiej ścieżce, i oprzeć się plecami o gołą pionową ścianę, która ciągnęła się wysoko nade mną, przytrzymując się kępek trawy, by nie stracić równowagi. Czułam się kompletnie wyczerpana i zdezorientowana, ale byłam rozradowana. John zdecydował, że pójdzie dalej tą ścieżką trzymając się liny, która została przymocowana wzdłuż pionowej ściany za pomocą żelaznych oczek w odstępach około metra i ciągnęła się wokół ściany aż do „Koźlego Domu,” jeszcze jakieś 500 metrów dalej.
Zabraliśmy ze sobą kanapki, owoce i wodę na lunch, ale z jedzeniem postanowiłam zaczekać na powrót Johna. Gdy siedziałam i oglądałam orła krążącego nad morzem na wysokości oczu, zaczęłam zastanawiać się, co to miał być za przekaz od przewodniego ducha.
To był rodzaj medytacji z otwartymi oczami wpatrzonymi w dal morza z uczuciem bycia nad wszystkim. Zaczęłam uświadamiać sobie, że wyspa ta, inaczej niż główny ląd, przetrwała w swej początkowej postaci, że istniała tu jakaś łączność z okresem starożytnym, który ciągle tu trwał. Wewnątrz mnie zrodziło się uczucie przebijania wiedzy duszy, która także była obecna na głównym lądzie. To ta starożytna energia, do której nieświadomie podłączyliśmy się, kiedy po raz pierwszy postawiliśmy stopę na wyspie Lord Howe. I to przez nią początkowo byliśmy niespokojni i nie mogliśmy spać. Nasze ciała dosłownie przysposabiały się do obecnej na tej wyspie osnowy dawnych czasów. Kiedy dzisiaj wspinaliśmy się na górę, wytrzęśliśmy się tak bardzo, że komórki naszych ciał zostały wręcz zmuszone do przystosowania się do innej osnowy czasowej. Oboje doznaliśmy frustrujących emocji, które jak gdyby zrzucaliśmy w miarę postępu wspinaczki na górę.
Gdy tak siedziałam patrząc w przestrzeń, przypomniała sobie przeżycie doświadczenia bliskiej śmierci przed 30 latami, gdy moi synowie byli jeszcze mali. Wiedziałam, że umieram i modliłam się o pozwolenie pozostania, abym mogła się nimi zaopiekować. Pamiętam wypływanie z ciała; pamiętam też głos, który powiedział „Wydobrzejesz,” ale stało się to dopiero po tym, jak obiecałam pomóc Bogu w zamian za pozwolenie pozostania. Teraz, kiedy siedziałam tutaj, wspominałam, że kiedy wróciłam ze szpitala, patrzyłam na wszystko innymi oczami. Wyglądało to tak, jak gdybym była obca we własnym domu. Mój wówczas pierwszy mąż był mi obcy. Nie czułam tego samego wobec moich małych synów, ale z trudem przychodziło mi identyfikowanie się z pamięcią własnego dzieciństwa.
Tu i teraz, będąc pod wpływem tak wzniosłych uczuć, wiedziałam, że nie urodziłam się w tym ciele, że weszłam w nie. To, że weszłam wtedy w to ciało, 30 lat temu, było skutkiem umowy z poprzednim właścicielem. Pozwoliło mi to przyjść z Misją znając Boga. Właśnie dlatego miałam tak wiele mistycznych przeżyć, jako przypomnienie dlaczego przyszłam i co obiecałam zrobić.
Nie mogłam się doczekać powrotu Johna, aby mu to opowiedzieć. Resztę czasu spędziłam śpiewając.
Kiedy wreszcie wrócił, był z siebie bardzo zadowolony, gdyż udało mu się zakończyć wyprawę. Powiedział: „’Koźli Dom’ jest po prostu grotą, ale znajduje się dość daleko po drugiej stronie Góry, skąd rozciąga się zupełnie inny widok. Jest tam trochę chłodniej i więcej cienia.” Usiadł obok mnie na równie wąskim kawałku ścieżki i zaczęliśmy jeść lunch. Wtedy opowiedziałam mu o moim objawieniu.
Niespodzianką była dla mnie jego gotowość na przyjęcie tego, co miałam do powiedzenia. Oznajmił, że także był wstrząśnięty i że mógł także do siebie odnieść moje opowiadanie o ‘wejściu.’ Gdy tak siedzieliśmy, uświadomił sobie, że przyjechał do Australii w tym samym roku, w którym ja niemal umarłam. Każdemu z nas zeszło dalsze 7 lat na uporządkowanie wtedy jeszcze oddzielnego życia, zanim los nas połączył. Teraz wiem, że niezależnie co by się stało, naszym przeznaczeniem było zejść się. Przyjście razem uzgodniliśmy na długo zanim którekolwiek z nas przyszło na ziemię. John powiedział, że wiedział, iż jest ze mną po to, aby wspierać mnie w Misji.
Z radością w sercach schodziliśmy z góry. Teraz było łatwiej iść. W pewnym miejscu oboje zatrzymaliśmy się i przyglądaliśmy się ptakowi na gałęzi na wysokości naszych oczu. Zdawało się, że chce nam coś powiedzieć. Gdy tak słuchałam swojego duchowego przewodnika, spytałam Johna, czy zgodziłby się, żebym potrzymała jego ręce wspomagając przekaz uzdrawiania dla niego. Zgodził się. Wydawało się, że pomogło to jemu i mnie na lepsze zakorzenienie się ducha w naszych ciałach. W ciągu ostatnich około siedmiu lat wiele razy przeżywałam przebywanie poza ciałem i miałam trudności z powrotem do ciała. To naprawdę dowodzi tego, że w rzeczywistości jesteśmy istotami duchowymi – nie tylko John i ja, ale każdy na tej ziemi jest istotą duchową chodzącą w fizycznym ciele.
Cóż to za Misja, spytacie? Jest to saga zachowana w pamięci starożytnej przeszłości tajemniczego lądu, który obecnie nazywamy Australią. „The Book of Love by a Medium (Księga miłości napisana przez medium)” jest początkiem tej historii przedstawionym przez przewodniego ducha.
W internecie można znaleźć o wiele więcej informacji o ludziach doświadczających zjawiska ‘wejścia.’ Wystarczy wpisać w wyszukiwarce walk-ins. Spróbujcie visual search engine! (Możecie też spróbować wyszukiwarki http://quintura.com/, która daje pogrupowane wyniki wyszukiwania.)
[Z www.valeriebarrow.com/?p=43 tłum. KMB; 2009.08.11]