Kazik Borkowski (PL)

Uśmiech Matki

(Za Heart To HeartRadio Sai Listener's Journal, 15 grudzień 2003)

Zdarzyło się to dawno temu. Byłem wtedy tylko lekarzem.

Zaraz jak wszedłem do Szpitala Pamięci Matki Teresy przywitał mnie zapach środków dezynfekcyjnych. Mój umysł wypełnił znajomy widok krzątających się przy codziennych obowiązkach pielęgniarek i chłopców pokojowych oraz chorych ludzi cierpliwie oczekujących na swoją kolej do lekarza. Dzień pracy otwarły bolesne krzyki jakiegoś pacjenta w którymś z pokoi.

Przez te sześć miesięcy zatrudnienia w szpitalu przywykłem do wszystkich tych zapachów, widoków i głosów. Wydawały mi się teraz normalne. Już mi nie przeszkadzały tak, jak na początku. Jednak była jedna rzecz, do której nie przywykłem przez owe sześć miesięcy. Był nią obraz Matki Teresy, który wisiał na ścianie naprzeciwko wejścia do szpitala. Matka uśmiechała się z niego do wszystkich przychodzących do szpitala. Ale było w tym zdjęciu coś więcej niż sam tylko uśmiech na pomarszczonej twarzy. Być może to w jej oczach było coś niezwykłego. Z pewnością w tych oczach coś było. Czy to były łzy? Nie, raczej nie. A może były, gdyż bił z nich smutek... Tego uczucia nie potrafię wyrazić słowami. Tyle tylko, że czułem się nieswojo. Nie mogłem jednak ich uniknąć. Zawsze kiedy wstępowałem do szpitala wzrok mój mimowolnie padał na obramowany obraz a nasze oczy spotykały się. I wtedy ogarniało mnie to uczucie; tak, chyba wstydu. Być może to tylko imaginacja. Jednak te oczy ciągle mnie prześladowały — przez całe te sześć miesięcy.

Nie było inaczej także tego rana. Przyszedłem do szpitala i jak tylko wszedłem, zobaczyłem ten obraz. Otrząsnąłem się z tego nieprzyjemnego odczucia i poszedłem do swojego gabinetu. Założyłem biały fartuch, zawiesiłem na szyi stetoskop i udałem się na obchód.

Wykonałem swoje zwykłe czynności — odwiedzenie pacjentów, sprawdzenie ich postępów, przekazanie pielęgniarkom poleceń, pocieszanie pacjentów, rozmowa z rodzinami chorych — i wróciłem do gabinetu. Miałem jeszcze troszkę roboty papierkowej po czym na resztę dnia przeszedłem do oddziału dla pacjentów opuszczających szpital.

Kończąc pracę byłem już nieco zmęczony. Gdy zbierałem się do wyjścia do domu, w drzwiach mojego gabinetu pojawił się chłopiec pokojowy z kopertą. Wewnątrz znajdował się czek za usługi jakie świadczyłem na rzecz szpitala w ciągu miesiąca. Z tą kopertą w ręce wyszedłem ze szpitala. Gdy wychodziłem, miałem uczucie, że tamte oczy z obrazu patrzą na moje plecy.

Jadąc samochodem do domu rozmyślałem o swoim życiu. Od dziecka pragnąłem służyć społeczeństwu. Pracowałem więc ciężko i pokonałem wiele przeszkód, by zostać lekarzem. Osiągnąłem cel swoich marzeń, gdyż uznałem, że nie ma lepszego sposobu służenia społeczeństwu niż leczenie chorych. Dobrze sobie radziłem jako lekarz. Pomogłem wielu ludziom a przy tym udawało mi się zapewniać szczęście w domu. Czegóż więcej można chcieć?

A jednak czegoś mi brakowało w życiu. Nie potrafiłem wskazać, co to było. W głębi serca czułem jednak, że nie byłem w pełni szczęśliwy.

Gdy wjechałem na autostradę, usłyszałem czyjś krzyk. Nieco dalej zobaczyłem grupę stojących ludzi i kobietę biegającą tam i z powrotem wzdłuż drogi i wołającą coś w kierunku każdego przejeżdżającego auta. Kiedy zwolniłem, ona podbiegła do otwartego okna w moim samochodzie. Była to jakaś biedna kobieta, być może żebraczka. Nosiła na sobie brudne i zniszczone sari. Włosy przesłaniały jej załzawione oczy oraz umorusaną i mokrą od łez twarz.

Gdy podeszła, słyszałem, że coś wykrzykuje, ale nic z tego nie zrozumiałem. Pokazywała na grupkę ludzi stojących nieopodal. W gasnącym świetle dostrzegłem ciało młodego chłopca leżące przy drodze obok gapiów. Gdy podjechałem bliżej, zobaczyłem, że ciało chłopca jest skąpane we krwi. Domyśliłem się, że jakiś szybki pojazd potrącił chłopca, a sprawca odjechał w pośpiechu zostawiając biedną ofiarę na pewną śmierć. Stojący w koło ludzie byli biedakami, co nie byli w stanie nic poradzić, zaś ci, co mogliby, byli zbyt zajęci. O ratowanie dziecka błagała mnie jego biedna matka.

Przyjrzałem się chłopcu, który bardzo cierpiał. Prawdopodobnie miał połamane kości i wewnętrzny krwotok. Pojąłem, że jego stan jest krytyczny. Gdyby nie otrzymał natychmiastowej pomocy medycznej, zmarłby tutaj przy drodze z bezradnie patrzącą matką. Rozumiałem rozpacz biednej kobiety bijącej się rękami po piersi i głowie.

Wiedziałem, że żaden szpital od razu nie przyjmie tego przypadku, gdyż chłopiec znajdował się w bardzo krytycznym stanie. Wiązałoby się to także z policją. Wiedziałem też, że jeśli chłopcu nie udzieli się pomocy, umrze na pewno. Ciągle jeszcze nie wiem, co sprawiło, że to zrobiłem, ale w kilka minut jechałem już z powrotem do mojego szpitala z chłopcem i jego matką na tylnym siedzeniu.

Gdy dojechałem do szpitala, pielęgniarka i lekarz dyżurny byli zszokowani stanem chłopca. Kiedy tak stali oniemiali, powiedziałem do lekarza: „Przyjmijcie go.” „Proszę pana” — wymamrotał lekarz. Spojrzał na chłopca, a potem na mnie i powiada: „Nie sądzę, by było to właściwe.” Popatrzyłem mu prosto w oczy, a wewnątrz mnie narastał gniew. „Proszę mi podać choćby jeden dobry powód.” Unikając mojego wzroku powiedział: „Proszę pana, ten chłopiec umrze i ...” „Obowiązkiem lekarza jest nie dopuścić do tego” — powiedziałem jeszcze bardziej gniewnie niż poprzednio. Teraz odezwała się pielęgniarka: „Ale kto, proszę pana, zapłaci za usługę?” Ostro odpowiedziałem jej: „Ja. Przyjmijcie go. Natychmiast!”

W tej sytuacji nie mieli nic już do powiedzenia. W milczeniu wykonali moje polecenia.

Chłopcem zająłem się osobiście. Po udzieleniu pierwszej pomocy i podaniu mu krwi przeprowadziłem niezbędne testy. Wszystko to zajęło mnóstwo czasu. Było już grubo po północy, gdy zaaplikowałem chłopcu pewne lekarstwa i uśpiliśmy go. Minęło kilka godzin, ale nie czułem zmęczenia. W rzeczy samej byłem szczęśliwy widząc chłopca spokojnie śpiącego.

Miałem właśnie opuścić pokój chłopca, gdy podeszła jego matka. Coś mówiła. Ciągle jeszcze miała łzy w oczach. Z pomocą gestów powiedziałem jej, że jej syn już dobrze się czuje i nie grozi mu niebezpieczeństwo. Powiedziałem, by nie hałasowała, gdyż chłopiec śpi. Przestała płakać i otarła łzy. Gestykulując poinformowałem ją, że za kilka dni będzie mogła zabrać go do domu. Ale ona nie patrzyła na mnie. Patrzyła na syna ocierając twarz rąbkiem brudnego sari. Gdy odchodziłem, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Coś w tym uśmiechu było. Nie mogłem tego zrozumieć. Był nieopisanie piękny... Udało mi się jakoś odwzajemnić uśmiech. Odchodząc jeszcze raz się obejrzałem za siebie. Chłopiec spał a matka, stojąca teraz przy drzwiach jego pokoju, tęsknie mu się przyglądała.

Przy wyjściu z budynku życzyłem pielęgniarce dobrej nocy. Chciała coś powiedzieć. Czekałem. „Proszę pana ...” — szukała słów. „Proszę pana, doktor prosił, abym powiedziała panu o rachunku ...”

Bez słowa wyszedłem do samochodu, wziąłem kopertę, którą otrzymałem wcześniej, wróciłem i wręczyłem ją pielęgniarce. Patrzyła na kopertę. „Proszę z tego pobrać całą sumę kosztów leczenia.” Spojrzała na mnie z wyrzutami sumienia w oczach. „Proszę pana!” — powiedziała. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, odwróciłem i odszedłem. Coś kazało mi jeszcze raz spojrzeć wstecz. Mój wzrok padł na obraz Matki Teresy. Na twarzy miała wyraźny uśmiech. Ale łzy też tam były. Jednak ten uśmiech ... Był nieopisanie piękny.

Ten wieczór zmienił moje życie. Odtąd nie mogłem być już 'tylko' lekarzem.

Dziś staram się być jak Matka Teresa.

— Aswin

Do takich należy Królestwo Nieba

W Puttaparthi obchodzono wtedy Boże Narodzenie. Spokój przenikał otoczenie, gdy siedliśmy na poranny Darśan oczekując pojawienia się Baby. Liście palm delikatnie szeleściły na wietrze. Niebo było czyste i błękitne, bez śladu chmur. Upłynęło sześć lat od czasu, gdy z mężem odwiedziliśmy ten aśram. Dla naszych dzieci, 18-miesięcznego Aarona i trzyletniej Heidi była to pierwsza wizyta.

Nagle, jakby z nikąd, pojawiła się postać Baby w pomarańczowej szacie. Szedł w kierunku męskiej strony placu a Jego stopy zdawały się płynąć w powietrzu. Chodząc wśród tłumu, przyjmował listy i rozdzielał błogosławieństwa. Poczułam przypływ szczęścia przeżywając Jego głęboką miłość, łaskę i współczucie. Stopniowo kierował się do żeńskiej strony. Gdy zbliżał się do naszego miejsca zamarło mi serce, gdyż Aaron zaczął robić zamieszanie. Kiedy podniosłam oczy, Baba był już kilka rzędów za nami. Nie zauważyłam nawet przelotnego spojrzenia w naszym kierunku.

Po wyjściu z placu Heidi powiedziała: „Mamo, On nawet się do mnie nie odezwał, ani nie dał mi prezentu!" Zrozumiałam wtedy, że ona oczekiwała, że Baba zachowa się jak dziadek lub Święty Mikołaj, że podrzuci ją na rękach i obsypie prezentami. Dotąd widziała jedynie Jego zdjęcia podczas spotkań w naszym Centrum w Cambridge oraz w naszym domu. Jak miałam wytłumaczyć jej prawdziwą naturę Awatara? „Heidi — powiedziałam po kilku chwilach namysłu — jedynym sposobem na to, by Baba cię usłyszał, jest modlitwa w głębi serca.”

Przez popołudnie i wieczór widziałam jak Heidi modli się ze złożonymi dłońmi, kiedykolwiek siada na odpoczynek. Zadziwiała mnie jej koncentracja. Pamiętała o modlitwie nawet następnego dnia.

Na porannym Darśanie znaleźliśmy się w trzecim rzędzie obok przyjaciółki Indiry. Pojawił się Baba i poszedł na męską stronę przyjmując listy i błogosławiąc dotknięciem ręki rozmaite artykuły. Gdy zbliżał się do strony żeńskiej, serce zaczęło mi szybciej bić. Na sekundę przystanął przed nami. Szybkim ruchem ręki zmaterializował jakąś małą rzecz, która z hałasem wylądowała na kolanach Indiry, gdy jeszcze podawała listy, których On nie przyjął. Wszystko to działo się tak szybko, że zanim się za Nim znów obejrzeliśmy, był już kilka rzędów dalej. Indira podniosła zawinięty cukierek i spojrzała pytająco na Babę. On popatrzył na nas z figlarnym uśmiechem i powiedział swoim melodyjnym głosem: „Nie dla ciebie; dla tej dziewczynki." Heidi była rozradowana. Jej modlitwy spełniły się. W wieku trzech lat dowiedziała się, że Bóg słyszy nasze modlitwy i odpowiada na nie. My z jej wiary także możemy uczyć się znaczenia stawania się jak dzieci wobec Boga. „Do nich należy Królestwo Nieba.”

— Cathy Daub (New Jersey)

[Z Heart To Heart, 15 grudzień 2003]


Urodzony z zębami

„Twój list jeszcze nie doszedł do mnie, ale już go przeczytałem. Wysłałeś go do Madrasu nie wiedząc, że wróciłem tutaj. Byłem przy tobie, gdy go pisałeś. Twoja matka chyba już czuje się znacznie lepiej, nieprawdaż?” Tak pisał Baba do pewnego wielbiciela przed kilku laty. Jest On Sarwatarjami — zawsze jest we wszystkich miejscach.

Nasz list nie musi do Niego dotrzeć. Nawet gdy do Niego przychodzi, nie musi go otwierać, by przeczytać zawartość!

Pewnego dnia zdarzyło mi się być w Jego pokoju w czasie, gdy dostarczono pocztę. Gdy Swami upuścił na podłogę jeden z listów bez otwierania koperty, ktoś kto dopiero co przyszedł zauważył: „Swami, nie przeczytałeś tego listu. Może jest tam jakaś smutna historia.” Baba uśmiechnął się i odrzekł: „Nie, nie. Jest tam radosna nowina. Nadawca pisze, że urodził mu się syn, ale martwi się, że dziecko urodziło się z przednimi zębami.” Potem opowiedział nam całą treść trzymając kopertę w ręce.

„Przed rokiem para wajśjów [społecznej klasy rolników] z wioski Telengama odbyła pielgrzymkę do Puttaparthi. Prosili o błogosławieństwo potomstwa. Dałem mężczyźnie jabłko i kazałem mu podzielić się nim z żoną. Wziął je do ręki i obejrzał. Zauważywszy uszkodzenie skórki, wskazujące że jabłko mogło zostać nadgryzione przez szczura albo inne zwierzę, spytał mnie co to jest, najwyraźniej obawiając się je jeść. Powiedziałem im, że oboje mogą zjeść to jabłko. ‘Tyle tylko, że dziecko przy urodzeniu będzie miało dwa przednie zęby. Nie przejmujcie się.’ Teraz pisze, że dziecko urodziło się i...” W tym miejscu Baba otworzył kopertę, wyjął list i wskazując na odpowiednie zdanie dokończył: „pyta czy należy przeprowadzić śanti [rytuał przeciw złu lub nieszczęściu], by odczynić skutki tej, w jego odczuciu, katastrofy!”

Zdumieni patrzyliśmy na to zdanie w oszałamiającej Obecności Bhagawana.

Baba jest Sarwadźńa, Sarwaśakta, Sarwantarjami [Wszechwiedzący, Wszechmocny, Wszechobecny].

N. Kasturi

[Z Sanathana Sarathi, June 1960,
przedruk w Heart To Heart, Dec 15/2003]


Co jest waszym życiowym centrum?

Wystąpienie jednego z uczniów Swamiego w Jego obecności w kwietniu 2003 r. zamieszczone w dwutygodniku Heart To Heart z 1 grudnia 2003 r. w rubryce Młode serca.

Zacznę od historyjki, opowiadania o pewnym drzewie. Ten gatunek drzewa uważa się za największy i najwyższy wśród królestwa roślin. Nazywa się sekwoją. Rośnie ono w niektórych miejscach na obszarze Ameryki Północnej, a wyrasta na wysokość przekraczającą 90 metrów. Osiąga olbrzymie rozmiary w obwodzie i daje niesłychanie mocne drewno. Łyko sekwoi zawiera pewną substancję, nazywaną taniną, która nadaje drzewu czerwoną barwę. Sprawia też, że jest ono odporne na ogień. Drzewo to jest jak każde z nas w młodości — silne i niezachwiane. Co jednak jest powodem upadku sekwoi? Rośnie ona wyżej i wyżej. Później przewraca się, gdyż nie może utrzymać własnego ciężaru. Dlaczego? Drzewo to płytko zapuszcza swoje korzenie.

Niezależnie od tego kim jesteśmy w życiu, niezależnie jak silni i młodzi, jeśli nasze korzenie nie sięgają głęboko, upadniemy. Dziś rano nasz Pan powiedział, że młodość jest fundamentem życia. Jeśli ten fundament nie jest dostatecznie mocny, jeśli nie sięga dostatecznie głęboko, budowla naszego życia zawali się przy nawet niewielkim trzęsieniu ziemi.

Na czym powinniśmy osadzić ten fundament naszego życia? Na ogół jako tę podstawę postrzegamy wykształcenie. Myślimy, że edukacja da nam wiedzę, mądrość i inteligencję, które zapewnią życiową siłę. Gdy byliśmy w szkole podstawowej Swamiego, pewnego dnia On przyszedł do nas i powiedział:

— Chłopcy! Wykształcenie, po które przyszliście tutaj, jest jak potrawa idli a wszystko, czego Ja was uczę, jest jak ćatni (sos lub przyprawa).

Jeden z chłopców zauważył:

— Swami, idli jest głównym daniem a ćatni tylko dodatkiem. Twoja Miłość, Twoje nauki są więc jak idli, a świeckie wykształcenie — jak ćatni.

— O! Nie! — zaoponował Swami.

— Swami — upierał się chłopiec — Ty jesteś dla nas ważniejszy. Jesteś jak idli, a świat jest jak ćatni.

Po pewnym czasie Swami uśmiechając się popatrzył na nas i powiedział:

— Zauważcie, że bez ćatni idli jest mdłe, bez smaku i bezużyteczne.

Bez Miłości Swamiego, bez Jego nauk, bez Swamiego w naszym życiu, nasze życie jest nijakie i bezużyteczne. Zadajmy sobie pytanie: 'Czym byłoby nasze życie bez Swamiego?' Nasze korzenie sięgałyby tak płytko jak korzenie sekwoi. Każdy wietrzyk przewróci nas, nawet niewielki podmuch powali nas na ziemię.

W naszym życiu, w tym wieku, zawsze szukamy skrawka dobrej ziemi, gdzie możemy zapuścić korzenie, szukamy centrum naszego życia. Młodzież na zewnątrz często wybiera złe centrum swojego życia.

Proponuję wam małe ćwiczenie. Zamknijcie oczy i pomyślcie, co to jest, co wami codziennie kieruje? Kim jest ta osoba, która wpływa na każdy wasz czyn? Czy nasi rodzice są centrum naszego życia? Czy są nim nasi przyjaciele? Proszę pamiętać, że jedynym naszym przyjacielem jest Bóg. Innymi słowy, co powinno stanowić centrum naszego życia? Potrzebujemy najmocniejszego centrum. Potrzebujemy Sai jako centrum naszego życia.

Drodzy bracia i siostry, mamy wielkie szczęście. Na tej ziemi jesteśmy pokoleniem, które posiada błogosławieństwo niezwykle rzadkiej możliwości. Kiedy Awatar był tak łatwo dostępny milionom, szczególnie ludziom takim jak my? Jeśli przyjmiemy Go sobie na centrum życia, nasze życie nabierze jakiejś wartości.

Pewnego dnia w Kodaikanal Swami spytał mnie:

— Czy jesteś gotów zrobić cokolwiek ci każę?

— Tak, Swami, jestem gotów — odpowiedziałem.

— Dobrze. Jesteś pewien? — z uśmiechem dopytywał się Swami.

— Tak, Swami. Zrobię cokolwiek powiesz.

— Zatem idź na taras i skocz na dół — polecił Pan.

Byłem oszołomiony. Swami kazał mi zrobić coś, czego nigdy przy zdrowych zmysłach sam nie zrobiłbym. Popatrzyłem Swamiemu w oczy. Dałem Mu słowo, musiałem więc zrobić cokolwiek mi rozkazał. Wstałem i rzuciłem się w kierunku schodów. Ale zanim do nich dobiegłem, Swami chwycił mnie w ramiona. Popatrzył na mnie i rzekł:

Bangaru (złotko), nigdy nie każę ci zrobić czegoś takiego. Nawet jeśli skoczysz, zanim dolecisz do ziemi, przyjdę by chwycić cię w ramiona.

Drodzy bracia i siostry, potrzebujemy centrum, które nas nigdy nie zawiedzie. Potrzebujemy centrum, którego my nigdy nie porzucimy. Tamto wydarzenie miało dalszy ciąg. Następnego dnia podawaliśmy posiłki na śniadanie w jadalni. Tego dnia na śniadanie był ryż brindźal. Swami podszedł do mnie z tajemniczym uśmiechem na twarzy i spytał:

— Czy jesteś gotów zrobić cokolwiek powiem?

Tym razem milczałem. Nie miałem odwagi odezwać się.

— Nie każę ci skakać z tarasu; zrobisz wszystko, co ci każę?

— Swami, zrobię — powiedziałem.

Zdarzenie z poprzedniego dnia dodało mi wiary.

Swami popatrzył na mnie, wskazał na stojące wiadro z ryżem brindźal i rzekł:

— Usiądź i zjedz całe wiadro tego ryżu.

Brindźal z pewnością nie należał do moich ulubionych warzyw. Patrzyłem błagalnie na Swamiego, a On się uśmiechał. Wszyscy w koło serdecznie się śmiali. Potem przestał się uśmiechać. Do mojego śniadania dodawano ćatni, gdy On powiedział:

Bangaru, jeśli chcesz uszczęśliwić Swamiego, nie musisz skakać z tarasu ani jeść wiader ryżu. Nic wielkiego nie musisz robić. Po prostu bądź dobry... Bądź tylko dobry... Tylko tego od ciebie chcę.

Gdy mamy takie centrum, co tak mocno nas trzyma, co inspiruje w nas tyle dobroci i pobożności, czy potrzebujemy prosić jeszcze o cokolwiek?

Wierzymy w prawo karmy i doktrynę odrodzeń. Wcześniej byliśmy tu już wielokrotnie. Zmarnowaliśmy wszystkie nasze poprzednie życia, dlatego znów tu jesteśmy. Teraz mamy okazję żyć inaczej. W poprzednich urodzeniach mogliśmy mieć inne centra życia — pieniądze, władzę czy coś innego w tym rodzaju. Ale otrzymaliśmy ponownie szansę, szansę właściwego życia. Tym razem Bóg jest tu z nami, by uczyć nas jak żyć. Czy z naszej strony nie jest roztropne przyjść do Niego, przyjąć Go na centrum życia i sprawić, że będzie to nasze ostatnie wcielenie spędzone do końca chwalebnie na Jego pracy, czerpiąc z Jego nauk, żyjąc dla Niego i czyniąc z naszego życia przesłanie Sai?

Mamy okazję. Pan daje nam siebie w prezencie. Stoi z otwartymi ramionami i mówi: ‘Chodźcie, moje dzieci. Zostańcie częścią Mojej Misji. Odmieńcie swoje życie.’ Cokolwiek zrobimy w Jego Imieniu, będzie dla nas a nasze życie stanie się bardziej wartościowe.

Uczyńcie z Sai centrum waszego życia. Wszyscy przyszliśmy tutaj w określonym celu a nasz Pan jest gotów oddać nam siebie. Skorzystajmy z tej okazji, ukształtujmy nasze życie w coś, z czego Bóg będzie dumny.

Dźej Sai Ram


Matka Sai, nasz Zbawiciel

Ramani Sambhara

Atlanta, Georgia, USA

Przyjazd do Puttaparthi był jedną z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Chociaż w Parthi byłam wcześniej już kilka razy, ta wizyta była o wiele bardziej znacząca. Trudno jest wyjaśnić moje niewiarygodne przeżycia w Parthi. Jak mam wyjaśnić uczucie, że wiem iż mieliśmy umówione spotkanie z Bogiem, jednocześnie będąc niepewną czy jest ono jeszcze aktualne? Jak mam wyrazić uczucie siedzenia naprzeciwko Pana Wszechświata i słuchania jak mówi niczym normalna ludzka istota? Było to niewytłumaczalne szczęście, jakby nagle zogniskował się cały świat. Swami pobłogosławił naszą rodzinę odprawiając naszym synom, Vivekowi i Deepakowi, inicjacyjny obrządek Upanajam. Po policzkach ciągle spływały mi łzy, a wewnętrznie przeżywałam tak intensywną i pełną błogość, że nie znajduję słów, by wyrazić te uczucia. Czułam się jakbym właśnie wydostała się z trąby powietrznej, w której przez lata wirowałam — do tego stopnia, że szczypałam się, by sprawdzić, czy wszystko to nie jest po prostu snem. Snem niemożliwym... który spełnił się w głębszy sposób niż dopuszczałam za możliwy, a jednocześnie wiedziałam, że się spełni. Większość ludzi ma skłonność wyjaśniać uczucia szczęścia lub nieszczęścia za pomocą zewnętrznych zdarzeń w ich życiu. Tłumaczą szczęście wskazując na pozytywne zdarzenia, a nieszczęście — na negatywne. Wynika z tego, że wydarzenia te decydują o tym, czy są szczęśliwi, czy nie. Ja nie byłam inna i oczywiście podczas tego pobytu byłam w siódmym niebie, gdyż nasz ukochany Bhagawan poświęcił mi tyle uwagi.

Po powrocie do Atlanty dalej trwaliśmy w tym błogim stanie, ale Swami postanowił poddać nas poważnemu testowi wiary. Swami mówi: „Tylko trudności mogą zahartować wasz charakter a waszą wiarę uczynić mocną. Gdy wieszacie obraz na ścianie, sprawdzacie gwóźdź, czy jest dostatecznie mocny, by utrzymać ciężar obrazu. W ten sam sposób, aby zapobiec spadnięciu obrazu Boga (Jego obrazu w waszym umyśle i sercu) i jego rozpadnięciu się na kawałki, gwóźdź (Imię Boga) wbity w ścianę waszego serca musi zostać sprawdzony wstrząsami, aby upewnić się, że jest mocny i pewnie osadzony." Swami chciał sprawdzić, czy nasza wiara w Niego była niewzruszona.

10 marca 2002 r. w budynku, gdzie mieszkaliśmy, wybuchł groźny pożar. Zaczął się około godziny 12:45 na parterze i szybko się rozprzestrzenił trawiąc wiele mieszkań, w tym nasze na trzecim piętrze, i pozostawiając liczne rodziny bez dachu nad głową. Szczęściem w nieszczęściu było to, że żadna osoba nie ucierpiała. Pożar jednak zniszczył większość naszego materialnego dobytku. W ciągu niewielu sekund staliśmy się bezdomni. Mimo, że jestem doświadczonym, zawodowym pracownikiem socjalnym, zawsze miałam wrażenie, że aby stać się bezdomnym, trzeba być biedakiem bądź mieć problemy z alkoholem lub narkotykami. Jakoś nie pomyślałam, że przyczyną bezdomności może być pożar, albo powódź, albo tornado albo inna klęska żywiołowa i że te klęski nie odróżniają bogatego od biednego. Tak więc znaleźliśmy się na ulicy oniemiali patrząc jak nasze mieszkanie ulega zniszczeniu. Gdy oglądałam tę straszną scenę, jedyną myślą jaka chodziła mi po głowie było: „Co się stanie z sari i ubraniami, które niedawno dostaliśmy od Swamiego?" Mój mąż zaś martwił się o paszporty i inne nasze dokumenty osobiste. Szybko zjawił się przedstawiciel administracji budynku i wszystkim mieszkańcom kazał się zebrać w głównym biurze, by uzgodnić pomoc na najbliższe kilka dni. Rodziny, których mieszkania nie doznały zbytniego uszczerbku, zostały odprowadzone do mieszkań w celu zabrania co cenniejszych rzeczy. My jednak nie zaliczaliśmy się do nich. Nasze mieszkanie całkowicie strawił ogień, dlatego odradzono nam nawet próbowanie wstępowania na teren budynku. Byłam zdruzgotana i czułam się jakby cały mój świat zawalał się wprost na moich oczach. Uczucie to całkowicie kontrastowało z tymi, które przeżywałam, gdy kąpałam się w uwadze, jaką darzył mnie nasz ukochany Bhagawan.

Przez ten trudny dzień towarzyszyła nam grupa 6 członków ośrodka Sathya Sai z Atlanty. Administracja spalonego budynku naciskała na nas, byśmy zdecydowali, czy chcemy iść do hotelu, czy poszukamy członków rodziny. Nasza rodzina Sai natychmiast pośpieszyła z ratunkiem i podjęła decyzję. Szybko zabrano nas do domu Rama i Mali. Moja rodzina ciągle była pod wpływem szoku i po prostu nie mogła uwierzyć, że mogło się nam przydarzyć coś tak traumatycznego. Podczas silnych stresów emocje powszechnie przekraczają granice normy; nie mogłam przestać płakać nad stratami. Mój mąż jednak był ostoją siły. Miał tyle ufności do naszego Bhagawana, że raz po raz przypominał mi, iż Swami jest przy nas w każdej minucie i że zajmie się wszystkim. Tej samej nocy miał nawet sen, w którym Swami przyszedł i powiedział mu, że nie narazi nas na kłopoty związane z wyrobieniem nowych dokumentów osobistych.

Później okazało się, że Swami nie tylko zadbał o te dokumenty, ale również o rzeczy, które miały wielką wartość sentymentalną. Udało się nam ocalić niektóre z najważniejszych rzeczy, takie jak ubrania, które dał nam Swami (były w takim stanie, jak w dniu wręczenia), wiele obrazów Swamiego (olbrzymi obraz, który Swami podpisał, pozostał w tubie nietknięty przez ogień czy wodę), wszystkie moje książki, kasety audio, taśmy wideo zawierające dyskursy Sai oraz wiele innych rzeczy. A co najważniejsze, nasze kanadyjskie paszporty i dokumenty trzymane w plastikowej oprawie i spoczywające na łóżku nie doznały uszczerbku od ognia chociaż samo łóżko spłonęło na popiół. Jeśli to nie jest Jego łaska, co innego może wytłumaczyć ten cud? Byłam naprawdę szczęśliwa i nie mogłam przestać dziękować Swamiemu za Jego dobroć i miłość. Potem rzeczy potoczyły się jak w słodkim śnie. Swami wskazał nam nowiutki miejski dom niedaleko od miejsca pracy mojego męża i szkoły syna. Tutaj odzyskaliśmy nasz materialny dobytek i fizyczną siłę. Różnica jest tylko taka, że teraz mamy wszystko nowiutkie ale już bez przywiązania do posiadanych materialnych rzeczy. Siedem miesięcy później Swami zdecydował przenieść nas do naszego własnego domu (23 listopada 2002 r.), gdzie dziś mieszkamy. Był to dla nas urodzinowy prezent od Swamiego. Przeprowadziliśmy się do tego domu w dniu 78 urodzin Bhagawana. Poprzez te doświadczenia Bhagawan zachęcał nas do ciągłej refleksji nad nieistotnością materialnego kapitału i małym jego znaczeniem.

23 lutego 2003 r. mąż otrzymał audiencję u Swamiego. W czasie tego spotkania Swami przypomniał mu o potędze mantry Gajatri i jak ona w rzeczywistości ochraniała nas. Swami wyraźnie wskazał, że to On uchronił nas nie tylko przed skutkami tego pożaru, ale też wypadku samochodowego, jaki zdarzył się około 12 lat wcześniej, kiedy nie byliśmy jeszcze w Jego ‘owczarni.’ Ważne jest wiedzieć, że Swami dba o wszystkich, niezależnie czy ktoś jest Jego wielbicielem, czy nie. Podczas wszystkich trzech audiencji w sierpniu 2003 r. potwierdził, że zawsze był z nami w każdej chwili naszego życia. Swami podkreślił ogromne moce mantry Gajatri, które są naprawdę zadziwiające. Gajatri znaczy ‘To, co ratuje, gdy jest powtarzane.’ Pewnego razu Swami powiedział: „Sanskara [sakrament] Upanajam jest dobroczynny nie tylko dla chłopców, którzy byli inicjowani, ale także dla was wszystkich, którzyście to oglądali i czerpaliście z tego inspirację." Powtarzanie Gajatri i ciągłe pamiętanie o oddaniu się naszemu ukochanemu Bhagawanowi zdecydowanie pomogło nam zrozumieć, że oglądamy duchowe dokonania — takie, które są warte zachodu. Kończąc chciałabym przypomnieć każdemu z nas, który czyta ten tekst, o co Swami zawsze prosił nas, byśmy nad tym rozmyślali:


W chwilach szczęścia, chwalcie Boga;
W trudnych chwilach, szukajcie Boga;
W spokojnych chwilach, czcijcie Boga;
W bolesnych chwilach, ufajcie Bogu;
W każdej chwili, myślcie o Bogu.

(Ramani Sambhara jest żoną dr-a Prakash Sambhary, profesora Uniwersytetu Emory i członka Wydziału Nauk Biologicznych w Sri Sathya Sai Institute of Higher Learning, Prasanthi Nilayam)

[Z Heart To Heart, nr 1/2004, tłum. KMB; 20040108]